11 listopada - niezwykle ważna data. Dotychczas najczęściej przed telewizorem; relacja z placu Piłsudzkiego, jakiś film,
jakiś dokument, "Pierwsza brygada" i późno w nocy świetny film "Męskie sprawy"... zawsze jakiś niedosyt... wziąć w TYM
udział w historycznym mundurze... Niespełnione marzenie... Rok 2005 będzie pod tym względem wyjątkowy bo to mój pierwszy
rok w Cytadeli.
11 listopada 2005 roku Cytadela obchodzić będzie w Gdańsku. Rok 1918 nie był w grodzie na Motławą rokiem polskim. Ówczesny
Gdańsk różnił się znacznie od tego sprzed ponad 100 lat, walczącego i trwającego przy Rzeczypospolitej. Czy uda się wywołać
w tym mieście ducha epoki jaki zapewne trwa nadal w Warszawie, Krakowie, Poznaniu, Lwowie, Wilnie?... Tuż przed wyjazdem
sypie się cała Wrocławska ekipa, nawet Robert, który był pewniakiem, ostatecznie wobec przeciwności losu skapitulował. W tej
sytuacji musiałem się z nim spotkać gdzieś przy drodze celem odebrania wyszykowanej atrapy kb. Wręcz konspiracyjnie i już
po zmroku spotkaliśmy się na przydrożnym zjeździe, gdzie przy świetle księżyca montowaliśmy atrapę. Nadłożyłem przez to
znacznie czasu i wyjazd nastąpił grubo po zmroku. Połowę Kraju pokrywały takie mgły, że można je było kroić nożem. Dopiero
gdzieś koło Gniezna przejaśniło się i można było normalnie jechać. Przyjazd do Trójmiasta godz. 2:00. Nierozważne budzenie
dowódcy odwiodło mnie od dalszych poszukiwań drużyny i przespałem gdzieś kątem parę pozostałych godzin. Rano bez śniadania
ruszyłem na poszukiwania drużyny. Znalazłem ją tuż przy kościele Mariackim, zakwaterowaną w małym pomieszczeniu parafialnym,
zaadoptowanym tymczasowo, poprzez złożenie stołu tenisowego i innych sukulentów, w kącie na garnizon. Na uroczystościach
w tym roku mieliśmy wystąpić w umundurowaniu i wyposażeniu defiladowym: tornister bez menażki, broń boczna, barwy broni na
kołnierzach płaszczy i żaboty garnizonowe na szyi. Niestety nie udało się wytworzyć zadowalających patek. Cóż, nie wszystko
od razu - ja jednak swoje przyszyłem. Zbiórka daje imponujący obraz - szczególnie dużo robią żółto-granatowe paski na
kołnierzach. Staromiejska, gdańska architektura daje dobre otoczenie.
Maszerujemy do pierwszego punktu zbornego, czyli na przystanek tramwajowy, gdzie mamy wsiąść do zabytkowego składu
i stanowić dodatkową atrakcję dla świątecznych podróżnych. Tramwaj pełen jest życzliwych i ciekawych mieszkańców Gdańska.
W czasie przejazdu dzieci sukcesywnie ośmielane, a rodzice i dziadkowie zaciekawiani, otrzymują małą dawkę wiedzy o
żołnierzu przedwojennym. Śmieszne, ale pierwsze oddziały polskie wyzwalające Kijów z rąk wojsk bolszewickich wiosną 1920 r.
też wjechały do miasta tramwajem.
Po wyjściu z tramwaju zbiórka i marsz kolumną dwójkową do punktu zbornego. Widać w oczach i zwykłych przechodniów i służb
mundurowych patrolujących miasto tak podziw jak i sympatię. A jest na co popatrzeć. Równy krok, iskry krzesane o bruk. Prawa
wolna, lewa wolna, rząd w tył - dochodzimy do miejsca spotkania z kapitanem. Ten oczywiście też nie zawiódł, najwyższa
oficerska klasa; elegancki płaszcz, oporządzenie, szabla... wszystko comme il faut! W pierwotnym planie kluczowymi momentami
naszego gdańskiego występu miał być udział w paradzie, a następnie w uroczystościach pod pomnikiem króla Jana III Sobieskiego
oraz w katedrze Mariackiej. W związku jednak z tym, że parada w założeniu swym miała być nieco frywolna - "dopuszczała
wszelkie formy wyrażania radości", dowódca uznał, że lepszym rozwiązaniem będzie sformowanie pieszych patroli, które ruszą
uliczkami miasta prezentując nasze wojsko. Rozkaz spodobał się wszystkim. Odprawa dowódców patroli, bagnet na broń i ruszamy
w miasto. Patrol miła rzecz, ale już kilkanaście godzin bez snu, zlekceważone śniadanie, nowiutkie podkute buty, ciężar
oporządzenia, płaszcza i sprint marszowy zaczynają być odczuwalne... Nabieramy nieco oddechu przy Poczcie Gdańskiej. To
miejsce przypomina jak wiele innych, że również niezbyt przychylny Polsce w latach 1918-1939 Gdańsk nie był jednak do końca
takim, jakim chcieli go widzieć przywódcy III Rzeszy. Pokazało to między innymi kilkunastu dzielnych obrońców tej stanicy
północnych kresów. Smętek, choć potężny, nigdy nie opanował do końca ujścia Wisły.
Odpoczynek nie trwa długo, za moment rozpoczną się uroczystości. Szybki marsz na miejsce zbiórki wokół pomnika wyzuwa mnie
z resztek sił. Zbiórka idzie dość opornie, patrole się spóźniają, ktoś z widzów co chwilę przepycha się przewracając
ustawiony na wolnym skrawku chodnika kozioł. W końcu drużyna w komplecie - najwyższy czas! Obok weteranów i innych
uczestników wmaszerowujemy równym krokiem na placyk wokół pomnika króla Jana. Tak, właśnie tego pomnika z tamtego miejsca -
przewieziony po wojnie do Gdańska z lwowskich Wałów Hetmańskich. Moje obawy o lokalizację natychmiast pryskają, to
przecież w jego cieniu od dnia 1 listopada 1918 toczyły się walki o Lwów - legenda polskiego czynu zbrojnego...
"Matka płakała: Czyś Ty zwariował?
Ojciec się gniewał: Czyś TY się "wścik"?
Zamknął Go w domu. Czapkę Mu schował,
Kolega gwizdnął i - chłopiec znikł ...
Kto Go tak uczył? Kto Go tak skusił?
Jaka muzyka? - Do jakich słów?
Kto Go opętał? - Kto Go przymusił?
Żeby On zginął - za co? - za Lwów!!!
Kto Mu wyszeptał słowa nadziei,
Że On na zawsze, na wszystkie dni
Do Polskiej Mapy ten Lwów przylepił
Gumą arabską - kropelką krwi!"
To ten nieznany, w mundurze strzeleckim bez dystynkcji, w maciejówce, wylosowany ręką matki jednego z nich, spoczął
w listopadzie 1925 r. w miejscu, w którym co roku odbywają się główne uroczystości dnia 11 listopada.
Nareszcie nie przed szklanym ekranem, ale w szyku, obok innych poddziałów w mundurze żołnierza II RP. Jeden z oficerów
prowadzących uroczystości chyba nie wierzy jednak do końca w nasze siły, poleca abyśmy pozostali w czasie uroczystości
z bronią u nogi. Godzi się tylko na szablę naszego kapitana. Szkoda, o naszej wartości "bojowej" przekonają się dopiero
w trakcie Mszy. Kolejne etapy uroczystości, aż do złożenia wieńców. A mnie opuszczają siły - niestety część podniosłych
chwil spędzam za plecami drużyny, na ławce. Kończą się uroczystości pod pomnikiem króla Jana, teraz kolejny ważny moment
- msza święta w Katedrze. Mimo braku sił za nic w świecie nie zamierzam rezygnować z tego momentu. Ruszamy za kolejnymi
pododdziałami, gra orkiestra wojskowa. Maszerując w jej rytm nie czuje się zmęczenia, odcisków ani "pół cetnara
w tornistrze".
"Pierwsza brygada", "Piechota".. Równy krok.. Mijamy wyraźnie uradowanego naszym widokiem Metropolitę i przy akompaniamencie
"Marsz marsz Polonia" potężnym uderzeniem jednego, kilkuosobowego, żołnierskiego buta o posadzkę Katedry wmaszerowujemy do
jej nawy głównej stając na eksponowanym miejscu tuż przed ołtarzem głównym, wzdłuż ławek zajętych przez weteranów. Wzruszenie
niesamowite, a może za często oglądany w dzieciństwie "Hubal". Tu wykonujemy wszystkie chwyty bronią podobnie jak zgromadzone
w Katedrze pododdziały regularnego wojska i Policji. Nie umyka to uwadze jednego z dowódców, który po uroczystości podchodzi
i proponuje współpracę.
Niestety wzruszenie ustępuje wyczerpaniu, coraz bardziej chwieję się na nogach, nie pomaga nawet zdjęty tornister. Poddaje
się i idę odpocząć do nawy bocznej. Reszta, mimo wyczerpania, trwa twardo na stanowisku do końca. W trakcie odpoczynku długo
przyglądał mi się młody porucznik, w końcu zebrał się i podszedł spytać co to za wojsko. Msza powoli się kończy, zebrałem
więc i nałożyłem całe oporządzenie. Podszedłem pod jeden z filarów przy nawie głównej żeby dołączyć do wychodzącej drużyny
i wtedy podchodzi do mnie staruszka, z drugą nieco młodszą kobietą, łzy ciekną jej z oczu, wzruszenie pozwoliło jej tylko
powiedzieć "Boże, żołnierz taki jak przed 1939".... i krótkie błogosławieństwo.....naprawdę, dla tej chwili warto było tłuc
się we mgle przez całą Polskę. Wzruszenie nie pozwoliło nawet mi się spytać czy żołnierzy tych widziała w Grodnie, Tarnopolu
czy może w przedwojennej Gdyni.
Po uroczystościach nastąpił, krótki odpoczynek i po złożeniu oporządzenia (oraz przebraniu mokrej od potu bielizny) w naszych
parafialnych koszarach idziemy w miasto. Przed tym następuje krótka zbiórka i wraz z kapitanem, uroczyście otrzymujemy
legitymację Stowarzyszenia - obaj jesteśmy już pełnymi członkami! Maszerujemy po mieście już nieco luźniej, polówki na
głowach. Obiad bez większych sensacji (może poza pozycją w menu "zupa z muszli") i powrót na m.p. Na wieczór zaplanowano
Walne Zgromadzenie Stowarzyszenia.
Korzystając jednak z przerwy udaję się z kapitanem i Piotrem na poszukiwanie karmelickiego kościoła św. Katarzyny, będącego
w posiadaniu obrazu Matki Boskiej Trembowelskiej, jednego z licznym śladów kresowych w powojennym Gdańsku, a bliskiego mi
ze względu na moje kresowe korzenie. Karmelici trzewiczkowi jednakowoż zawarli wrota swego klasztoru na głucho i ani myśleli
otworzyć, choć dobijał się do niech przedwojenny oficer w randze kapitana. Zgromadzenie skończyło się późno w nocy, a rano
udaliśmy się na Westerplatte aby wspomóc swymi siłami, organizowaną w tym miejscu rekonstrukcję walk z września 1939 r., ale
to już zupełnie inna historia...
Marcin "Jeager"