W dniu 25 października 2003 siedmioosobowy oddział zebrał się w Muzeum Pola Bitwy nad Bzurą
w Sochaczewie. Po spożyciu obiadu i przygotowaniu ekwipunku ruszyliśmy transportem
samochodowym (PKS) do Iłowa. Z niemałym trudem wycisnęliśmy się z autobusu i bezładną kupą
ruszyliśmy w stronę cmentarza. Kilka szybkich komend naszego nowo mianowanego dowódcy kpr.
Michała Miazgi pozwoliły na wyrównanie kroku i marsz w miarę regularną kolumną dwójkową.
Nasz kapral w trosce o morale postanowił poćwiczyć przechodzenie w marszu w kolumnę
czwórkową. Zapewne mieliśmy bardzo znudzone miny. Do cmentarza udało się dotrzeć bez strat.
Dzięki wydatnej pomocy okolicznej ludności odnaleźliśmy mogiły wrześniowe, na których
zapaliliśmy znicze. Pod samą tablicą pamiątkową zrobiliśmy to w sposób regulaminowy:
prezentując broń uczciliśmy poległych minutą ciszy.
fot. Chudzin i Mariusz | ||||
Niestety już wtedy dały mi się we znaki moje długie owijacze - przed opuszczeniem cmentarza
zdążyły się dwa razy rozwiązać.
Marszem pół ubezpieczonym ruszyliśmy na Miękiny. Pierwszy na szpicę poszedł kpr. Schrek
(z VII POW). Idąc lasem, mimo ostrzeżeń szperacza, bardzo skutecznie spłoszyliśmy stadko
saren. O zmroku - po dość krótkim marszu przez las i pola, z postojem przy mogile z
pierwszej wojny - doszliśmy do Miękin. Tu stanęliśmy na chwilę. Wyznaczeni szperacze
rozbiegli się na prawo i lewo w poszukiwaniu drogi, która istniała już tylko na mapie.
Ja zamiast drogi znalazłem bardzo mile nastawionych mieszkańców, którzy zaopatrzyli nas
we wrzątek niezbędny do zaparzenia kawy zbożowej.
Uraczeni kawą i wsparci wiedzą miejscowych postanowiliśmy odbić nieco w lewo idąc drogą
gruntową, wzdłuż której ciągnęła się wieś. W końcu odnaleźliśmy krzyż i komin wypalonej
chaty (Niemcy byli tu przed nami), przy których mieliśmy skręcić w prawo na Budy Iłowskie.
Droga na Budy była z początku całkiem niezła, ale po jakimś czasie zaczęła zanikać.
Przedzierając się przez chaszcze pomyślałem, że dawno nie było na tej drodze ludzi czy
pojazdów. Później okazało się, że poszliśmy na skróty przez las zamiast go ominąć. Całe
szczęście, że miałem hełm, bo na gałęziach straciłbym kilka zębów. Było już ciemno. Do
tego znowu rozwiązał mi się owijacz! Na szczęście był to dobry pretekst do postoju.
Uraczony sucharem i wodą z manierki już po raz kolejny zawiązałem cholerną owijkę!
Nie bez trudu zwlekliśmy się i podążyliśmy za naszym kapralem/przewodnikiem (miał latarkę).
Z Lasu Rzepkowskiego trafiliśmy na szeroką i bardzo rozjeżdżoną drogę. Z pewnością
poruszały się tędy przed nami niemieckie kolumny pancerne. Mieliśmy szczęście. Droga
była pusta. Tą właśnie drogą doszliśmy do Bud Iłowskich. Jednak z powodu ciągłego
zagrożenia ze strony wroga przeszliśmy przez wieś bez postoju. Żegnały nas tylko skowyty
psów. W oknach drewnianych chat widać było światła, ale nikt do nas nie wyszedł.
Mieszkańcy zapewne nie spodziewali się już polskich żołnierzy. Kontynuowaliśmy marsz na
Budy Stare, w których miał na nas oczekiwać łącznik ze sztabu dywizji (strz. Maciej
Koszewski który mógł dołączyć do nas dopiero tutaj). Przed samymi Budami musieliśmy
jeszcze przeskoczyć przez szosę, po której poruszały się wrogie pojazdy.
Na rozkaz kaprala rozwinęliśmy się w tyralierę. Leżąc lub klęcząc w krzakach i klnąc na
wszystko wokół, przeczekaliśmy aż do oczyszczenia się drogi. Gdy ucichł warkot silnika
i znikły światła ruszyliśmy biegiem przez drogę. Nie spotkaliśmy oporu ze strony wroga,
ale kilku kolegów musiało przeskoczyć przez płot, co nie obyło się bez kłopotów.
Ponieśliśmy pierwsze straty. Na szczęście były to tylko straty moralne.
Z entuzjazmem ruszyliśmy w dalszą drogę do miejsca wyznaczonego na odpoczynek. Budy Stare
miały być tuż przed nami.
Po pół godzinie doszliśmy wspólnie do wniosku, że coś się nie zgadza, bo cały czas nie
dotarliśmy do wsi. Zwiadowcy niczego nie znaleźli. Szybka analiza mapy wykazała, że
poszliśmy niezupełnie dobrą drogą. Zagięcie mapy spowodowało, że poszliśmy prosto zamiast
odbić w lewo. Aby nie wracać zdecydowaliśmy się pójść na skróty polną drogą (na wschód), a
potem jedną z wielu ścieżek wyraźnie zaznaczonych na mapie (na północ, aż do wioski).
Wszystko byłoby dobrze gdyby nie fakt, że żadnych ścieżek między polami nie było! Na
szczęście udało się znaleźć drogę prowadzącą w dobrym kierunku. W dali widzieliśmy światła,
do których chcieliśmy dojść. Niestety droga skończyła się w szczerym polu przy wyraźnie
opustoszałym gospodarstwie. Niezrażeni tym faktem szliśmy dalej nędzną ścieżką - byle do
celu! Chyba już tylko nasz dowódca wierzył że dojdziemy. Ja nie wierzyłem nawet, że
światła w oddali to Budy Stare. Ogólny kryzys naszego morale odbił się bardzo niekorzystnie
na naszych możliwościach fizycznych. W końcu, ktoś odmówił dalszego marszu i kolumna
stanęła. Oczywiście musiało się to stać w najgorszym możliwym miejscu. Byliśmy w szczerym
polu, smagani lodowatym wiatrem. Na dodatek do wolnego od wiatru miejsca brakowało nam
zaledwie kilkuset metrów. Postanowiliśmy klęknąć opierając się o karabiny. Nigdy bym nie
uwierzył, że klęczenie może być takie przyjemne. Łyczek z piersiówki kpr. Schreka też nieco
polepszył mi nastrój. Na końcu kolumny zrobiono porządek - wolę nie wiedzieć jak - i
ruszyliśmy. Nie uszliśmy daleko, bo zabudowania były tuż przed nami. Klapnęliśmy pod płotem
wykorzystując osłonę jaką dawały nam drzewa.
Przez dłuższy czas nic się nie działo, ale nie dawał mi spokoju pewien zasadniczy problem.
- Gdzie my u licha jesteśmy??!!
Szczęśliwie udało się nawiązać łączność radiową z łącznikiem armii i znowu zaczęły się
schody (jak powiedział pierwszy ułan Rzeczpospolitej wjeżdżając do Hotelu Europejskiego na
koniu). Łącznik, strz. Koszewski twierdził, że czeka na nas w Budach Starych, co wyraźnie
kłóciło się z naszym stanem wiedzy. Przeczuwałem najgorsze. Na dodatek wspominał o
asfaltowanej drodze. Szybki rekonesans wykazał, że nie ma w pobliżu czegoś takiego! Dopiero
głębsze rozpoznanie wykonane przez ochotniczy odział, złożony ze strzelców zdolnych jeszcze
do marszu (mnie też wyznaczono), odnalazł drogę, ale... bez łącznika. Strz. Koszewskiemu
polecono krążyć po drodze w okolicy wyznaczonego miejsca spotkania. W końcu nas odnalazł.
Niewątpliwie był to sukces, ale przyćmiewał go fakt, że byliśmy dopiero w połowie drogi.
Morale było tak niskie, że wśród bardziej zdesperowanych żołnierzy zawiązała się
konfederacja mająca na celu przejęcie pojazdu łącznika. Ten - na swoje szczęście - nie
oponował. Zresztą plut. Michalski przypomniał sobie, że jest najstarszy stopniem i
postanowił zarekwirować pojazd na rzecz swego nowo sformowanego sztabu. Tak, więc strz.
Koszewski o mało nie dostał w czapę, a wesoła gromadka piechurów udała się na Brochów
zdobytym łazikiem. Łącznik zaś musiał dalej iść na piechotę wraz ze strzelcami, dla których
nie stało miejsca w samochodzie: kpr. Schreka, kpr. Miazgi i strz. Smolińskiego czyli mnie.
Zatrzymaliśmy się tylko, przy wrześniowej mogile, aby oddać hołd poległym i niezwłocznie
ruszyliśmy dalej.
Dość szybko stwierdziliśmy, że kluczenie po lasach nie ma najmniejszego sensu. Ostatecznie
pomaszerowaliśmy drogą mimo zagrożenia ze strony wroga. Szczerze mówiąc byłem tak zmęczony,
że było mi to najzupełniej obojętne. W pewnym momencie spontanicznie zaczęliśmy śpiewać,
ale lepiej pominę treść piosenek. Śpiewaliśmy tak aż do Młodzieszyna. Stamtąd szliśmy
poboczem betonowej drogi. Nie było jej na naszej niezbyt nowej sztabówce, ale na szczęście
dowództwo uprzedziło nas o jej istnieniu. Odpoczęliśmy i posililiśmy się siedząc w
przydrożnym rowie.
Kiełbasa, chleb, suchary, czekolada, woda lub kawa zbożowa z manierki... niebo w gębie!! Nie
łatwo było poderwać się do dalszego marszu, ale nie było wyjścia.
Pod Stefanowem znaleźliśmy stację benzynową i z braku wody w manierkach zdecydowaliśmy się
na tymczasowy powrót do współczesności. Na stacji akurat znajdowało się dwóch niezupełnie
trzeźwych klientów ładujących do samochodu skrzynkę piwa (zapewne na przyjęciu zabrakło
napojów). Panowie pod wpływem alkoholu nie byli w stanie ukryć konsternacji spowodowanej
naszą obecnością. Ciekawe czy ich koledzy im uwierzyli? Śmiać mi się chce, gdy sobie to
wyobrażę.
Zaopatrzywszy się w zapas wody skręciliśmy za stacją w kierunku na przeprawę pod
Witkowicami. Spodziewając się zasadzki na moście pokonaliśmy go skokami ubezpieczając się
nawzajem. Wróg czuł się - widać - bardzo pewnie w tym rejonie, bo przeprawa nie była
pilnowana. Z resztą nie ma się czemu dziwić. Kto spodziewałby się tam polskich oddziałów
w drugiej połowie października i to o czwartej nad ranem? Jednak dla pewności przeleżeliśmy
jakieś pół godziny w trawie obserwując czy ktoś nas nie śledził.
Pewni swego zwlekliśmy się w celu kontynuowania marszu. Ominęliśmy Brochów, by nie kusić
losu i nie natknąć się na wroga. Tułowice - nasz ostateczny cel - były tuż przed nami. Los
jednak spłatał nam figla. Gdy ostatkiem sił skradaliśmy się - znowu przeczuwając zasadzkę -
do naszego miejsca noclegu okazało się, że ponownie pomyliliśmy się o kilka kilometrów. Na
szczęście bliskość celu dodała mam sił i już po kilkudziesięciu minutach skradaliśmy się
do naszych rzeczywistych kwater w ośrodku "Osada Puszczańska". Obecności wroga nie
stwierdziliśmy, ale pojawił się inny problem. W którym domku są nasi? Rozproszyliśmy się
w celu odnalezienia właściwego miejsca postoju sztabu. Gdy nacisnąłem kolejną klamkę, drzwi
drgnęły i otworzyły się. Zawołałem wtedy: "Jest tam, kto?!". W odpowiedzi z ciemności
zabrzmiał - jak zwykle promieniujący radością - głos plutonowego: "Zamknij te drzwi K....a!!".
Od razu poczułem się lepiej.
Byliśmy wśród swoich. Nie czekając zbyt długo zająłem puste łóżko i zasnęłem snem mocnym...
Tak mniej więcej wyglądała nasza trasa:
Piotr Smoliński